sobota, 28 czerwca 2014


Niestety „Inferno”, niestety Brown

   Dobrze, że pewne rzeczy mogą za nas robić inni ludzie. Na przykład czytać niektóre książki. O takiej będzie mowa.

   Kto przeczytał cokolwiek Dana Browna, to tak, jakby przeczytał wszystko, co ów napisał. Zawsze jest niezłomny Langdon, zawsze ucieka i zawsze w pięknym towarzystwie. Tak jest i tu. Albo u autora rozwinęło się natręctwo, albo to dobrze wykształcony zmysł handlowy. Obstawiam drugie.

   Niby to nic złego, niech sobie ludzie czytają cokolwiek, byleby czytali. Ale nie tym razem. Można się przyczepić o schematyzm posunięty do granic absurdu, można wspominać o tabloidowym języku i najprostszych metodach zainteresowania czytelnika, ale po co. Oczywiste jest, że to książka stworzona, jak dobra kolorowa gazeta. I ofiaruje ci tyle, co kolorowa gazeta. To nieważne. Prawdziwym problemem jest zupełnie coś innego.

   Jakie odczucia mamy w pakiecie razem z „Inferno”?  Czytam, czytam i myślę sobie:

- łał, jak ja już dużo wiem o tym renesansie, jakim ja jestem już specjalistą! Mogę zabierać głos w dyskusjach i w ogóle,

- o rany, obcuję z wielką literaturą, rozumiem, o czym pisze Dante!

- a ten Brown, jak on wciągająco pisze! 

- i w ogóle, jak pojadę do Florencji, to już mi przewodnik niepotrzebny! Wszystko wiem, wszystko rozpoznam.

   Czujesz się mądrzejszy, poinformowany, uświadomiony. Czujesz się jak po kursie historii i literatury. I architektury. A przecież tak nie jest. Nie jestem ani ciut mądrzejsza, niż przed lekturą. To dopiero sztuka napisać taką książkę.

   I tylko gdzieś tak po cichutku jakiś głosik szepcze w głowie, że może jestem ofiarą machiny marketingowej, całej nauki o tym, jak przyciągać czytelnika, by czytał, ale przede wszystkim płacił, płacił.

   Patrzę na półkę. Stoi tam tomisko i dumnie obwieszcza „Inferno”. I ma prawo stać. Zapłacone.

1 komentarz: