Niestety „Inferno”, niestety Brown
Dobrze, że pewne rzeczy mogą za nas robić
inni ludzie. Na przykład czytać niektóre książki. O takiej będzie mowa.
Kto przeczytał cokolwiek Dana Browna, to
tak, jakby przeczytał wszystko, co ów napisał. Zawsze jest niezłomny Langdon,
zawsze ucieka i zawsze w pięknym towarzystwie. Tak jest i tu. Albo u autora
rozwinęło się natręctwo, albo to dobrze wykształcony zmysł handlowy. Obstawiam
drugie.
Niby to nic złego, niech sobie ludzie
czytają cokolwiek, byleby czytali. Ale nie tym razem. Można się przyczepić o
schematyzm posunięty do granic absurdu, można wspominać o tabloidowym języku i najprostszych
metodach zainteresowania czytelnika, ale po co. Oczywiste jest, że to książka
stworzona, jak dobra kolorowa gazeta. I ofiaruje ci tyle, co kolorowa gazeta.
To nieważne. Prawdziwym problemem jest zupełnie coś innego.
Jakie odczucia mamy w pakiecie razem z „Inferno”?
Czytam, czytam i myślę sobie:
-
łał, jak ja już dużo wiem o tym renesansie, jakim ja jestem już specjalistą!
Mogę zabierać głos w dyskusjach i w ogóle,
-
o rany, obcuję z wielką literaturą, rozumiem, o czym pisze Dante!
-
a ten Brown, jak on wciągająco pisze!
-
i w ogóle, jak pojadę do Florencji, to już mi przewodnik niepotrzebny! Wszystko
wiem, wszystko rozpoznam.
Czujesz się mądrzejszy, poinformowany,
uświadomiony. Czujesz się jak po kursie historii i literatury. I architektury.
A przecież tak nie jest. Nie jestem ani ciut mądrzejsza, niż przed lekturą. To
dopiero sztuka napisać taką książkę.
I tylko gdzieś tak po cichutku jakiś głosik
szepcze w głowie, że może jestem ofiarą machiny marketingowej, całej nauki o
tym, jak przyciągać czytelnika, by czytał, ale przede wszystkim płacił, płacił.
Patrzę na półkę. Stoi tam tomisko i dumnie
obwieszcza „Inferno”. I ma prawo stać. Zapłacone.
czytałam, potwierdzam.
OdpowiedzUsuń