środa, 29 kwietnia 2020


Szymon Hołownia „Jak robić dobrze”

Co to znaczy robić dobrze? I komu robimy dobrze, gdy robimy dobrze? O kogo tak naprawdę chodzi. Czysta bezinteresowność jest spotykana znacznie rzadziej, niż przejawy dobra. Tak myślę. Myślę też, że to nie jest nic złego, bo bez względu na przyczyny dobro jest dobrem a zło złem. Nie jesteśmy tacy, jak o sobie myślimy, lecz jak widzą nas inni. Dla innych nie ma znaczenia nasz wewnętrzny świat, dopóki emanujemy dobrem, tą tokarczukowską czułością. Chciałabym też myśleć, że pomimo tego, co sama o sobie sądzę, jestem zdolna do czynienia dobra.

Tak więc w czynieniu dobra rzadko chodzi o innych. Zazwyczaj chodzi o nas samych, o to, by lepiej czuć się z samym sobą, by móc pomyśleć, że jestem ciut lepsza niż tamci. Pomyśleć tak po cichutku, z zawstydzeniem, w tajemnicy nawet przed sobą. Gdyby było inaczej, to aspirowalibyśmy do świętości. Bowiem czynienie dobra niesie dla czyniącego tak dużo profitów, że trudno tu mówić o pokorze lub bezinteresowności. Wierzący zbierają punkty na przyszłe życie, niewierzący wchodzą na wyższy poziom zadowolenia. To jest jednak bez znaczenia, bo liczy się efekt – zmiana świata.

No właśnie, czy można liczyć na tę zmianę. Nie można, lecz należy. Inaczej wszystko byłoby bez sensu. Za pierwszy przejaw zachowania ludzkiego, współczującego i wskazującego na czynienie dobra uznana jest złamana kość udowa człowieka żyjącego dziesiątki tysięcy lat temu. Kość zrośnięta. Ktoś musiał więc opiekować się tym nieszczęśnikiem, przynosić mu jedzenie, dbać o niego. Nic nie zmieniło się do dziś. Jestem, bo ktoś dba o mnie. Dobro, które wypełnię jedynie przywraca harmonię, chroni przez chaosem, nie pozwala złu rozplenić się nadmiernie. Dlatego też jest obowiązkiem. 

Książka Szymona Hołowni nie odkrywa niczego na nowo, ani nie powoduje, że sama odkrywam na nowo siebie. Jednak ma kilka niezaprzeczalnych walorów. Porządkuje sprawy, ustawia je na właściwych miejscach i przywraca proporcje. Przypomina, co jest ważne, a co nie. I robi to poprzez ludzi, ich historie, ich poświęcenie, cierpienie. Robi to poprzez niezgodę na bierność, bez roztkliwiania się, chociaż z pewną nutką samozachwytu. Jak najbardziej zasadnego zresztą. Czynienie dobra jest ekscytujące i trzeba to mówić, by świat przestał ekscytować się złem.

Hołownia nie ocenia, nie oczekuje, że ludzie obdarowani dobrem z automatu staną się dobrzy. Dokłada po prostu cegiełkę do tego domu, w którym mieszkamy i cieszy się, że jest on dzięki temu piękniejszy. Wbrew temu, co sądzimy, żyjemy w spokojnym i dostatnim miejscu. Nasza bieda jest marzeniem wielu ludzi. A to nakłada obowiązki.

Nie można sobie nie zadać pytania – skoro on może tyle, to co ja mogę? Mogę kupować rzeczy z rozsądkiem i dokonywać przemyślanych wyborów. Mogę dać swój czas i uwagę, mogę ćwiczyć się w troskliwości. To nie jest trudne. Przede wszystkim zaś mogę nie oceniać, a to już jest dużo trudniejsze.


niedziela, 20 października 2019


„Bieguni” Olga Tokarczuk

    Niewiele mogłam powiedzieć o Oldze Tokarczuk. Wstyd. Nie było mi po drodze z jej książkami, coś tam, kiedyś, w przelocie. Dopiero teraz pomyślałam, że Nobel, więc trzeba. Właśnie tak, że trzeba. Żeby nie być ignorantką, żeby nie być jak pewien minister. Pomyślałam jeszcze, że być może to nie dla mnie. I jeszcze coś o nadmuchanym baloniku. Ale nie mogłam znieść swojej ignorancji: jakoś przez to przebrnę… Przepraszam.

   Nie spodziewałam się  tego, co mnie czeka. Nie spodziewałam się takiego uderzenia. Bo to było jak uderzenie, bo były momenty, kiedy musiałam przerywać czytanie, by zaczerpnąć oddechu, uspokoić swoją głowę. Były momenty, kiedy to już nie było czytanie, tylko szaleńczy wyścig. Słowo za słowem, coraz szybciej, gorączkowo. Aż do finału, końca akapitu, kropki. Musiała wtedy zapaść nagła cisza, w której unosiły się słowa, pojedyncze, dające kolejne objawienie. Jak fragmenty karoserii po wypadku samochodowym. Zostało powiedziane, zostało przeczytane. Nie cofnie się tego. Musiałam wtedy wstać, odłożyć książkę i myśleć. Musiałam. Nie wiedziałam, że można tak pisać. Zawsze brakowało mi tych słów. A tu widzę je napisane na białej kartce. To, co czułam albo ledwo przeczuwałam. To, co widziałam, ale nie umiałam wyrazić. Jednak są wyrazy, które wyłuskują znaczenie. Ta książka była jak trans, hipnotyzująca. Żałuję tego czasu, który straciłam. Żałuję tego czasu bez świadomości tej straty. Teraz jestem lepsza.

   Jednocześnie ta podróż jest piękna, wyrazista jak obraz flamandzkiego mistrza. Obrazy tworzą się w głowie soczyste i zupełne.  Cały czas wracał do mnie mój Herbert. Ta sama wrażliwość, ten sam detal. Człowiek. Wiersz zamieniony w opowieść. Tak to poczułam. Szłam za Nią, rozglądałam się wokół - bezpieczna.

   Gdzieś tam odezwało się moje wewnętrzne bieguństwo, moje marzenie o bieguństwie raczej, bo nie mam tyle odwagi. Zobaczyłam, że świat to jednak nie jest chaos, to raczej pulsująca synchroniczność. Odejścia, powroty, początki, końce. Nie trzeba go porządkować, raczej być i patrzeć. Uczestniczyć. Poddać się jego rytmowi. Zaufać sobie i drodze. Docenić szczegół. Tak, teraz już tak będę myśleć, to uwalniająca świadomość. Nie jest ważny kierunek. Ważna jest podróż. Nie przywiązujmy się zbyt do kierunku, ziemia jest przecież okrągła. To też objawienie.

   Czasem bałam się, jak Eryk marynarz, że w końcu prawda wyjdzie na jaw, okaże się wreszcie, że nic nie mam do zaoferowania. Ale jestem, mimo wszystko i podróżuję. Jestem wolna, nic nie ogranicza moich podróży, nikt nie mówi mi jedź albo nie jedź, bo to dzieje się wewnątrz. Moje wewnętrzne bieguństwo. Poszukiwania, ucieczki, przeczucia, spotkania, niedostatki, pustka. Nic tak nie ciągnie do siebie jak pustka – Ona mówi. Czasem podróż to odpowiedź na wezwanie niepokoju – mówi. Czasem, często. Zawsze?

   Pytasz o cel podróży? Ja jestem celem. I ty jesteś swoim. Celem jest być tu w pełni.  Znając cel podróży, wiemy o ludziach wystarczająco dużo. Słowo wystarczająco jest tu znamienne. Daje margines wolności dla mnie i napotkanego. Wiem wystarczająco, cała reszta jest mi nienależna. I o mnie wiesz tyle, ile ci potrzeba, byś czuł się wolny i bezpieczny. Mój współbiegunie.

   A jednak pewien niepokój krąży w moich żyłach, bo ciągle dźwięczy mi w głowie pytanie: czy kto nie podróżuje, ten nie żyje? Czy kto się zatrzyma – skamienieje? Nie wiem tego. Wcześniej też nie wiedziałam, lecz dopiero postawienie pytania zrodziło obawę, rozdrażniło, skłoniło do rozliczania. Na szczęście powiedziano też, że jeśli używamy rozumu, to niezawodnie musimy dojść do prawdy. Bardzo pocieszające. Tylko to jeśli. W Sparcie to słowo miało moc sprawczą. Bo co jeśli nie używamy dostatecznie lub używając, plamimy go uczuciami?

   W życiu, w świecie, w ludziach trudno znaleźć coś stałego. I jeśli przyjmie się, że to ruch jest stały, łatwiej pogodzić się z tym, co nieuniknione.

   Dziękuję, że mogłam przeczytać. Dziękuję za nazwanie rzeczy i uczuć. Dziękuję za brak ocen, za zgodę na mnie w tym momencie mojej podróży. Żałuję, że nie mogę już tej książki przeczytać po raz pierwszy.

  

wtorek, 20 lutego 2018

„Córki Wawelu” Anna Brzezińska

   Efekt motyla. Każdy człowiek, każdy indywidualny los tworzy historię. Piszę te słowa z myślą, że robię to dla siebie. Ale tak w głębi, w najcichszym, niemal nieświadomym zakątku mojej głowy błyska myśl, że może ktoś… kiedyś… przeczyta? I co wtedy? Co będzie moim prywatnym efektem motyla?
   Najmniej ważna, niewielka ciałem i duchem, karlica Dosia przewinęła się przez karty historii. Tylko imię. I to słowo – karlica. Broszka przy wawelskim stroju. Nic ważnego. Sługa, rozrywka raczej, nie człowiek. A jednak żyła, czuła, snuła swoje życie zgodnie z przeznaczeniem. Nie była panią swojego losu ale kto był? Decydowanie o swojej drodze to wymysł naszych czasów. Ma służyć rozwojowi i szczęściu, lecz częściej jest egoistycznym miotaniem się pośród możliwości.
   Dosia więc istniała, a wraz z nią istniały jej lęki i marzenia. Odbyła swój los. Wyobraźnia buduje tysiące możliwości. Być może urodziła się w krakowskich suterenach, być może wychowywały ją ladacznice i tylko zrządzenie losu rzuciło ją w sam środek wawelskiego blichtru. Dosia istniała, dzieliła los Katarzyny uwięzionej w Gripsholmskim zamku. Widziała to, o co możemy sobie tylko wyobrażać.
   Na podstawie kilku słów zapisanych inkaustem w starych księgach i rocznikach udało się Annie Brzezińskiej zbudować świat pysznych arrasów, chłodnych murów i, przede wszystkim, dziewczęcych oczekiwań i obaw. Los królewskich córek nie był godny zazdrości. Byle mieszczka mogła wieść szczęśliwsze życie. Nie martwiły się królewny o strawę i przyodziewek, lecz o to, gdzie rozstawi je polityka. A ona nie brała pod uwagę uczuć. Ona wymagała ślepego posłuszeństwa i trwania bez nadziei. Żadna z królewskich córek nie osiągnęła kobiecego szczęścia. Żadna też nie splamiła jagiellońskiego honoru.
   Tragiczne pokolenie Jagiellonów, które widziało rozkwit i schyłek wielkości. A wokół nich cały świat sług, popleczników, astrologów, urzędników i rzemieślników. Świat tańców, modlitw, ziół, haftów. Świat, który możemy wskrzesić tylko w wyobraźni.

   Zaskoczyła mnie ta książka. Nie jest to w ścisłym znaczeniu powieść o Dosi, ani tym bardziej o królewnach z rodu Jagiellonów. Nie jest to też naukowy traktat. Jest to coś pośrodku, co czerpie najlepsze z obu tych form. Przędzie się życie Dosi, nie zawsze zgodnie z następstwem czasu, raczej przypomina błądzącą myśl, która zbacza z utartego szlaku. Pośród tych błysków pamięci rozwija się wyjaśnienie świata, którego echo rozbrzmiewa w wawelskich komnatach. I razem tworzą coś nadzwyczajnie pięknego.